Żeby wycieczka klasowa była udana, nie potrzeba wielkich funduszy. O tym przekonali się uczniowie drugiej klasy Społecznego Gimnazjum Doliny Strugu w Chmielniku. Z pomysłu wychowawcy pana Pawła Ważnego klasa udała się na wycieczkę rowerową do Kamionki, gdzie mogła między innymi: popływać na rowerkach wodnych, napić się herbaty z ogniska czy odcedzić makaron widelcem…
Przejechaliśmy około 1200 km. Na całej drodze spotykaliśmy się z wielką życzliwością. Nasze wrażenia z Rumunii nie pokrywają się z potocznymi opiniami o tym kraju. Wszystkim którzy chcieliby zobaczyć coś innego niż autostrady, supermarkety i wielkie miasta polecamy wycieczkę właśnie do Rumunii.
Po naszych rowerowych wyprawach na Litwę, Ukrainę, i ostatniej do Rumunii jesteśmy przekonani, że Środkowa Europa jest przez wielu niedoceniana i oceniana niewłaściwie. Chyba czas się temu przyjrzeć.
Mimo kolejnej awarii (5 następnych szprych i korbowód) dość szybko docieramy na granicę w Krakowcu. Niestety okazuje się, że rowerzysta bez tablicy rejestracyjnej nie może przekroczyć granicy. Korzystając z życzliwości kierowców samochodów dostawczych (po godzinie czekania i proszenia o pomoc) ładujemy rowery jako bagaż i granice przekraczamy w czterech różnych samochodach, a potem długo szukamy się na przygranicznych parkingach. Od Radymna nasz wypłowiały proporzec nie wzbudzał już zainteresowania (trudno wszystkim tłumaczyć, że przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów). Mateusza całą drogę pozbywał się przedwycieczkowych „strupów kaskadera”, od Jarosławia znowu ma się czego pozbywać. Do domów docieramy sporo po północy. Nasza wycieczka jest już historią.
75 kilometrów do Lwowa pokonujemy do południa. My mamy już zeszłoroczne doświadczenia, tylko Bogdan jest zdziwiony jak można poruszać się po tutejszych ulicach wśród samochodów, przechodniów i tramwajów, ale bardzo szybko opanowuje tę umiejętność. Lądujemy najpierw na Rynku (pizza na Halickiej) a potem „pod Mickiewiczem”. Tu zakładamy obóz i stąd rozłazimy się po mieście. Tu też przychodzi wielu Polaków, jedni zrobić sobie zdjęcie, inni po prostu pogadać. Gdy odpowiadamy skąd i dokąd jedziemy spotykamy się ze zdziwieniem i podziwem. Późnym popołudniem wyruszamy w kierunku Gródka Jagiellońskiego i zatrzymujemy się w tamtejszej kawiarence internetowej, której właściciel Taras Sadowiak przyjął nas jak rok wcześniej na noc. Wieczorem pośpiewaliśmy wspólnie z dziewczynami pracującymi w kawiarni.
Rano włóczymy się po Stanisławowie długo szukając sklepu spożywczego (Łatwiej tam o okulary przeciwsłoneczne niż o coś do jedzenia). Na plantach pierwsze śniadanie, drugie na Rynku w Haliczu, a trzecie na Wzgórzu Zamkowym (też w Haliczu). Pogoda się psuje, jedziemy pod wiatr. Wieczorem docieramy do Rohatyna (byliśmy tu w zeszłym roku) gdzie wszystko wydaje nam się znajome. Nieoczekiwanie nocleg i nie tylko (ekskluzywne prysznice) znajdujemy w obiekcie sportowym, w którym Pan Włodzimierz Widocki, dozorca stadionu przyjmuje nas jak starych znajomych.
Ostry zjazd w dolinę Prutu. Jaremcze (odpowiednik Zakopanego) – tłumy turystów i wycieczek, kramy i targowiska. Na bazarze kupujemy i wymieniamy uszkodzony wcześniej filigranowy bagażnik na pancerny. Z Ukraińskiej poczty wysyłamy rumuńskie kartki z pozdrowieniami. W Nadwórnej interesują się nami Łemkowie i umawiają się na spotkanie w Zdyni. Na miejscowych plantach zjadamy kolejne arbuzy nie przejmując się przechodniami. Usiłuje się do nas dosiąść pasażer „na krzysia”. Z każdym kilometrem oddalamy się od Karpat, które wieczorem są już ledwo widoczne na horyzoncie. Na przedmieściach Stanisławowa kąpiemy się w Bystrzycy (nazwa oddaje charakter rzeki) i zostajemy tam na noc – wieczór przy ognisku.
Liturgia w greckokatolickiej cerkwi. Dziękujemy Panu Ivanowi Romaniukowi, który opiekował się nami i mimo pdeszłego wieku dbał o zaopatrzenie nas w wodę i owoce. Dalej w górę Cisy. Atrakcją okazała się „winda przez rzekę” (działanie widać na zdjęciu). Spadające ze stoków Bliźnicy i Petrosa wodospady zadziwiały pięknem i żywiołowością. Wspinamy się na Przełęcz Jabłonicką pod Howerlą (3 km podjazdu, nachylenie 10%). Krótki odpoczynek przy bazaru na Przełęczy, zasłużony zjazd w dolinę Prutu (zamiast patrzeć pod koła podziwiamy piękne widoki) i jesteśmy w Galicji. Wreszcie przestają nas mylić z Czechami. Dolina jest piękna, choć niestety turyści zapominają, że plastikowe butelki wyrzuca się do śmieci. Do księgi skarg i zażaleń w miejscowym sklepie wpisujemy pozdrowienia od rowerzystów. Śpimy w Tatarowie na scenie pod domem kultury, nie przeszkadza nam nawet dyskoteka.
Rano piękna pogoda, więc możemy podziwiać Maramuresului – Karpaty Marmaroskie. Jedziemy do Przejścia granicznego w Siget Marmatei. Spotykamy Francuzów i Czechów (rowerzystów rzecz jasna). Wydajemy ostatnie leje i banie na kartki pocztowe i arbuzy i przez drewniany most na Cisie wjeżdżamy na Ukrainę Zakarpacką (odprawa na granicy w bardzo życzliwej atmosferze). Zaraz za granicą pierwsza chałwa i kwas chlebowy. Niskie ceny powodują, że jemy coraz więcej. Druga poważna awaria – 3 urwane szprychy i centrowanie koła. Jedziemy wzdłuż granicy na Cisie. Ukształtowanie górskiej doliny powoduje, że nie jesteśmy w stanie ocenić czy jedziemy z góry czy pod górę. Wydaje się, że jesteśmy na znacznym zjeździe a rowery nie chcą jechać. Szukając noclegu rozdzieliliśmy się a potem długo szukali (+ 15 km). Znowu śpimy na scenie, stając się atrakcją dla miejscowych. Przy ognisku towarzyszy nam naczelnik pobliskiej stacji kolejowej – pierwsze większe pranie i pierwsze prawdziwe gotowanie (spaghetti). Wieczorna kąpiel (znowu w Cisie, tym razem rzecze naprawdę górskiej).
Podjazd okazał się nie tak straszny jak „powiadali”, ale jeszcze przed przełęczą wjechaliśmy w chmury). Na przełęczy zatrzymuje nas deszcz, ale wyjazd przyspiesza pani z baru („Wszyscy razem w jednym rzędzie…”). Nawet ulewny i niezwykle gęsty deszcz nie zdołał odebrać przyjemności zjazdu. Gdy momentami świeciło słońce wspaniałe widoki na Rumuńskie Karpaty zachwycały wszystkich. Zjechaliśmy do innego świata. Świata uroczych rzeźbionych zagród i życzliwych ludzi (rzeźbione były nie tylko domy i kościoły, krzyże przydrożne i cmentarne, ale nawet obory, a największe wrażenie robiły wspaniałe potężne bramy). Gdyby nie anteny satelitarne można by myśleć, że jesteśmy w ogromnym skansenie. Wszystkim kosztującym bryndzy radzimy nie barć zbyt dużych kawałków, bo bryndza rumuńska ma niewiele wspólnego z polską bryndzą. Znajdujemy opuszczoną szopę i natychmiast „włączamy suszarki”.
„Ciągle pada…”, pada również nasze morale. Przypadkowi goście w kamieniołomie okazują się Polakami szukającymi minerałów. Uświadamiają nas o skarbach drzemiących w tych górach, niektórzy zarażeni „gorączką złota” mimo deszczu wychodzą na poszukiwania (jak się okazuje całkiem owocne). W miejsca konserw pakujemy znalezione kryształy górskie i „nasze” złoto (głupców). Mateusz myśląc, że zgubił łyżkę i nie wiedząc jakie zdolności rzeźbiarskie mają Rumuni rzeźbi sztućce. Piotrek „robi za” zaopatrzeniowca (ponoć 12 km marszu do sklepu z marmoladą i żelkami „na wagę”). Do wieczora aura nie pozwala na wyjazd.
W nocy wieje, rano leje, więc do południa nie możemy wyruszyć (kąpiel w rzęsistym deszczu jest ”korzystna”). 15 km przed Baja Mare pęka miska w korbowodzie Korby-Korbeckiego i Bogdan musi udowodnić, że ma dobrą kondycję (hol miękki pod wiatr i po górach). Zwiedzamy miasto a na przystanku przeczekujemy kolejną (tym razem naprawdę obfitą) ulewę. Karpaty które widzieliśmy już od rumuńskiej granicy są na wyciągnięcie ręki. Spotykamy rowerzystów z Krosna (tych samych których spotkaliśmy koło Rymanowa) – jaki ten świat mały… Ostrzegają przed 18-sto kilometrowym podjazdem na przełęcz. Nocujemy w opuszczonym kamieniołomie tuż przed podjazdem.
Po śniadaniu spotykamy Łukasza – rowerzystę samotnika spod Kutna (też wybiera się do Rumunii, ale potem na Bałkany). Jeden dzień podróżujemy wspólnie. Do południa węgierskie miasta i miasteczka (Vasarosnameny, Fehergyarmat, Csenger), obiad zamienia się w polsko- węgierską biesiadę z młodymi Węgrami którzy stawiają nam Colę i śpiewają dla nas swoje pieśni. Z wielu przyjaznych słów rozumiemy tylko słowo „korba” (chyba rozumiemy…).
Po przekroczeniu rumuńskiej granicy wjeżdżamy do Satu Mare, miasto robi bardzo pozytywne wrażenie, zaczynamy rozumieć napisy i sporo słów (rumuński powstał na bazie łaciny i sporo słów brzmi znajomo, nawet policjanci przypominają Włochów i są bardzo mili). W mieście oprócz kościołów różnych wyznań jest również meczet. Ruszamy drogą, którą nam odradzają (mili policjanci) i możemy zobaczyć z bliska rumuńską wieś (niczym kowboje rodem z westernu pędzimy wśród stad bydła). Przez Babaszest docieramy do zalewu w Apie. Woda w zalezie jest wyjątkowa czysta więc pływamy do późnego wieczora.
Zwiedzamy Sarospatak, twierdzę Rakoczego i liczne starowęgierskie zabytki. Po Karpatach puszta wydaje się szczególnie płaska. Dokucza skwar i kurz (bydłu i baranom również, więc kryją się w cieniu rzadkich drzew). Łapiemy pierwszą gumę, i pierwszego arbuza. Cisia – chłodna kąpiel jest nagrodą po całym dniu, ale trzeba jeszcze przejść po rozżarzonym piasku na plaży. Śpimy obok starego przedszkola. Przed snem krótka (około 2 godziny przy płocie) wymiana poglądów na tematy ogólno historyczno-jagiellońsko-kulturowo-polityczno-gospodarczo-ekologiczne.
Rano Msza Święta w słowackim kościele, potem kąpiel w napotkanym jeziorku i ruszamy ku węgierskiej granicy. Mijamy wiele cygańskich wiosek i pól z arbuzami, których pilnują uzbrojeni „ostro” snajperzy. Po przekroczeniu granicy (znowu Tesco) otaczają nas winnice i pola słonecznikowe. Mimo bardzo życzliwego nastawienia nie możemy się dogadać, tylko nieliczni Węgrzy znają angielski, a węgierski jak to węgierski – byle drogowskaz to nie lada wyzwanie. Schronienie znajdujemy u gościnnej rodziny Państwa Balazs'ów w Sarospatak’u (!!!).
Ruszamy ku granicy w Barwinku, ale napotkani rowerzyści doradzają nam przejście turystyczne koło Jaślisk. Jedziemy 10 km kamienistą górską drogą. Na przejściu nie ma żywego ducha, rowery musimy przeciągać pod zamkniętym szlabanem. W Medzilaborcach jesteśmy po południu, wszystkie banki zamknięte więc nie możemy wymienić pieniędzy. Kantor w Tesco w Humennem ratuje nasze „jelyta”. Okazuje się że na Słowacji jest już po żniwach mimo, że to jeszcze czerwiec. Wieczorem „rozkładamy się” na cmentarzu w Voli przed Michalowcami.
Wyjazd z Wysokiej około 8:00 przez Kańczugę, Dynów, Izdebki (serpentyny) i Brzozów docieramy do Rymanowa. Po drodze oglądamy zabytkowy kościół w Haczowie i świętujemy Piotra i Pawła. Nie przerywaliśmy jazdy mimo padającego deszczu i nocujemy w grzybku na deptaku w Rymanowie Zdroju.
Dnia 31 maja 2007 odbyła się klasowa wycieczka rowerowa. Nikt nie spodziewał się, ze będzie taka fantastyczna. Wyruszyliśmy z SGDS tak około godziny 8.00. Jechaliśmy przez Zawodzie, później polnymi dróżkami trafiliśmy na Błędową Tyczyńską. Cała klasa świetnie się bawiła, ale najlepsze było to, że naszemu koledze, Jacusiowi, przez całą trasę do Błędowej rozpadał się rower. Najpierw spadł mu łańcuch a później odpadł cały przerzutnik. Cała klasa miała niezły ubaw. Ale Jacuś miał przy sobie cały zestaw narzędzi i co jakiś czas nasz kloega musiał zatrzymać się i przykręcić śruby jakie mu odpadały podczas drogi. Kiedy dotarliśmy nad stawy w Zabratówce, musieliśmy znaleźć miejsce, aby rozpalić ognisko. W końcu chłopcy znaleźli dużą i przejrzystą polanę, gdzie rozlokowaliśmy się i piekliśmy kiełbaski. Było bardzo sympatycznie. Nasz wychowawca zaproponował nam, abyśmy zagrali w grę „palanta”. Zmęczeni całą wyprawą „z językami na brodzie” wróciliśmy do domu. Pogoda nam dopisywała, nie było ani za gorąco, ani za zimno. Mamy nadzieję, że takich wycieczek rowerowych będzie więcej.
„Wyjazd na Ukrainę” – łatwo się mówi. Trzeba mieć kasę i umieć się dogadać. Okazało się, że ani z pierwszym ani z tym drugim nie było żadnych problemów. Spotykaliśmy wielu mieszkających tam Polaków a i Ukraińcy rozumieli po polsku. Gdy Ukraińcy mówili do nas wolno okazywało się, że ich rozumiemy, bo ukraiński jest podobny do polskiego. Po kilku dniach już całkiem nieźle czytaliśmy drogowskazy i inne napisy.
Sobieski, Żółkiewski, Wiśniowiecki... Znani (pobieżnie) ze słyszenia, żyli sobie kiedyś w Polsce, wyborni wodzowie i stratedzy, w tym pierwszy – król, wsławiony wiedeńską odsieczą, drugi zabity pod Cecorą w 1620, trzeci posiadający nazwisko (mi osobiście) kojarzące się z ogórkami (zapewne za sprawą syna...), mieli na pieńku z Turkami, Tatarami albo Kozakami - chaotyczny zlepek chwiejnych informacji.
Okazuje się, że wiedza (niekiedy nawet mimowolnie) zdobyta na lekcjach historii i informacje przyswojone podczas lektury, rozmowy czy „telewizyjnego relaksu” dopiero w połączeniu z doświadczeniem tak naprawdę zaczynają stanowić całość.
Właśnie dzięki takiej wędrówce śladami przeszłości (czyt. Ukraina 2006) dotychczas odizolowane osoby, daty, fakty i historie zaczynają się zazębiać. Zdarzenia sprzed kilku wieków stają się logiczne, postawy niejednokrotnie ukazujące wielkość, potęgę jak i podłość człowieka, a realia, układy polityczne, rodzinne i stanowe równie trudne i skomplikowane.
Spinając się na potężne fortyfikacje, śpiąc w Krzemienieckim Zamku czy zdobywając Zbaraż(!!!) nie sposób uważać tamten świat za teorię oderwaną od rzeczywistości – to życie, choć minione.
Wycieczka od strony technicznej.
Ukraina to naprawdę ciekawe miejsce zwłaszcza dla nas Polaków. Jak bardzo dużo tu zabytków naszej wspólnej (Rzeczypospolitej wielu narodów) historii, przekonać się można dopiero będąc na miejscu. Pałace, zamki i miejsca znane tylko z podręczników lub sienkiewiczowskich powieści istnieją .....i choć często w opłakanym stanie, to przecież warte są obejrzenia. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy jak wielu twórców polskiej kultury (pisarzy, poetów, malarzy, artystów i ludzi znanych z historii) urodziło się tu bądź mieszkało (a dodam, że kresami interesuję się dawna). Ludzie mający korzenie na kresach powinni odwiedzać swoje rodzinne strony - to oczywiste, myślę jedak, że każdy młody Polak powinien tu przyjechać, choćby po to, aby mieć wyobrażenie jak wiele ważnych dla naszej tożsamości wydarzeń rozegrało się własnie tu .
Witajcie!
Od 6 dni jesteśmy razem z naszymi rowerami na Ukrainie.
Byliśmy we Lwowie, Żółkwi, Olesku i Podhorcach. Jedziemy w kierunku Krzemieńca. Nie mamy możliwości wysłania zdjec. Od samego początku jest słonecznie (czasem aż za bardzo... :P).
Do zobaczenia/usłyszenia. Zdjęcia i relacje wstawimy po powrocie.
Pozdrowienia dla P. Pawła, Łukasza i Andrzeja, którzy mimo chęci musieli zostać w domu.
Poranne słońce wysuszyło ubrania i poprawiło humory. Wracając już do kraju wykorzystaliśmy dobrą pogodę i wymoczyliśmy się w jeziorku. "Niektórzy" po zeszłorocznych przygodach mieli pewne opory przed wejściem do wody, tak więc wykorzystywali każdy promień Słońca by się opalać (faktycznie... Łukasz, kiedy tylko nadarzała się okazja zażywał słonecznych kaźni :P :P :P).
Przy granicy spotkaliśmy samotnego wędrowca z Łotwy, który przemierzał środkową Europę na piechotę("autostop, autostop, wsiadaj bracie, dalej hop..."). Miło jest spotkać kogoś, kto tak samo jak my lubi wakacyjne przygody. Być może za rok to z Tobą przetną się nasze szlaki...
Z samego rana ruszyliśmy już do Wilna. Iście londyńska pogoda nie zdołała przyćmić uroku i żywej historii stolicy. Wizytę w tym pięknym mieście rozpoczęliśmy od zwiedzania katedry, w której znajdują się relikwie św. Kazimierza. Będąc w Wilnie nie mogliśmy zapomnieć o naszych wspaniałych wieszczach. Odwiedziliśmy zatem domy, w których mieszkali Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Józef Ignacy Kraszewski. Aby móc widzieć miasto w całej okazałości udaliśmy się na ("na" jest jak najbardziej na miejscu - rzec by można "alpinistyczny podjazd") ruiny zamku Giedymina, skąd roztaczała się przepiękna panorama miasta.
Wilno opuszczaliśmy wyjeżdżając przez Ostrą Bramę – najważniejszą i najpiękniejszą bramę w mieście, nad którą umieszczony jest obraz Ostrobramskiej Pani. W drodze powrotnej mijaliśmy wiele starych miasteczek, gdzie porozumiewanie się po Polsku nie stanowiło większych problemów. Litewska pogoda dała o sobie znać również wieczorem, gdy szukaliśmy miejsca na nocleg. Cali przemoczeni (niewinny kapuśniaczek i od razu "przemoczeni"... :P) i głodni (kapuśniaczek... mniam... - jak miło czasem pomarzyć ;)) trafiliśmy do leśnego zajazdu. Zaspokoiliśmy głód (i to nie byle jak... :D - była prototypowa zupka, gulasz, jajka na twardo, chlebuś, gorące kubki no i oczywiście herbatka), rozwiesiliśmy mokre ubrania (i tak w nocy padało :P) i położyliśmy się spać.
Miejscem naszego dłuższego postoju były Troki – dawna stolica Litwy, w której znajduje się zamek Witolda otoczony przepięknym jeziorem. Troki przypominają Malbork, nie brakuje tam turystów z całego świata. Pięknie oświetlony zamek w nocy, wprawił nas w iście romantyczny nastrój. Jednak było jeszcze coś, co nie dawało nam zasnąć... nie mieliśmy miejsca na nocleg. Miejscowy Karaim doradził nam, abyśmy rozbili namioty (no nie do końca :P - w przeciwieństwie do Was, my spaliśmy pod gołym niebkiem :]) na placu zamkowym. Tak też zrobiliśmy. Rano oprócz wrzaskliwych mew, obudziły nas także polskie melodie. Przybrzeżni grajkowie sprawili, że poczuliśmy się jak w domu (tak... nie ma to jak dom pełen improwizujących akordeono-DJ'ów :P).
Popołudniowy czas wykorzystaliśmy na kąpiele w jeziorze i pływanie łódką wypożyczoną od zaprzyjaźnionego Karaima... Po mile spędzonym popołudniu ruszyliśmy dalej w stronę Wilna. Na noc zatrzymaliśmy się w Ludwinowie – wiosce, którą w większości zamieszkiwali Polacy. Nie spodziewaliśmy się, że tak ciepło zostaniemy przywitani. O tym, jak bardzo miła była miejscowa ludność może opowiedzieć Łukasz, który, w czasie gdy pozostali zajmowali się segregacją zdjęć i przygotowywaniem noclegu, miał przyjemność spędzenia dłuższego czasu z Litwinem polskiego pochodzenia :) Bardzo miła dla nas okazała się pani Dyrektor tamtejszej szkoły, która udostępniła nam klasę byśmy mogli przenocować i komputer do zrzucenia zdjęć na płytkę.
Ciąg dalszy nastąpił!!!
W ubiegłym roku dotarliśmy rowerami do Augustowa (Rowerem na Mazury), lecz brak paszportów i funduszy nie pozwolił nam na dalsze przemierzanie Polski i jej okolic. Jednak nie jesteśmy ludźmi, którzy zbyt szybko się poddają i właśnie w tym roku trasę Chmielnik–Augustów przedłużyliśmy aż do Wilna.
Kolejne wakacje... 25 czerwca-31 sierpnia – dokładnie 68 dni...
Wiecie co według mnie jest jedną z gorszych rzeczy która może się przytrafić komuś mającemu wakacje? Chyba to, że budzi się 1 września i niespodziewanie uświadamia sobie, że jego „wakacyjny pamiętnik” tak naprawdę jest pusty, że na półce wcale nie ma rządka muszelek, że plecak dalej wygląda jak nowy, że na jedynym wakacyjnym zdjęciu widnieje rodzinka na imieninach, że w sumie każdego dnia program TV był podobny, gra ma skończoną liczbę kombinacji a tematy rozmów na Gadu-Gadu powtarzają się cyklicznie...
Słusznie mówiąc: „The faster, the better” ruszając ostro z kopyta, naszą rowerową mini wyprawę rozpoczęliśmy bardzo wcześnie, bo już 1 lipca. Nieliczni, bo nieliczni, 7 osobową grupką, tj.: p. Janek, p. Paweł, Iwonka, Kuna, Andrzej, Damian no i ja, postanowiliśmy „zgłębić” kilka zalewów. Wszystko zamknęło się w przeciągu 3 dni, byliśmy w Korniaktowie, Budach Łańcuckich i Leżajsku. Pływaliśmy pontonem, wpław, graliśmy w plażową siatkówkę, palanta (tylko że piłka nie wytrzymała zbyt długo), szachy, scrabble, nie obyło się również bez herbatki z ogniska, ziemniaczków i kiełbaski. Było słonecznie, ciepło, mokro i wesoło – po prostu świetnie. Będziemy mieli co wspominać... Zapraszamy na kolejną wyprawę, byśmy mogli wspominać ją już razem :-].
Wracając do moich początkowych rozważań... Weźcie sobie to do serca: Wiem, często się nie da, ale kiedy tylko można, trzeba łapać wiatr w żagle i otwierać prezenty ofiarowywane nam przez los, by... By nie zdarzyło się czasem tak, że „nie budząc” się już takiego ostatniego „1 września” nasz „wakacyjny pamiętnik” wciąż będzie pusty.
Pobudka o 5:30 i 5 km przez puszczę do Augustowa. Przygotowaliśmy rowery do transportu i szybka akcja załadunkowa do pociągu. Dotarliśmy do domów z przesiadkami w Warszawie i Lublinie. Przesiadki były popisem naszej sprawności., bywało, że mieliśmy na przesiadkę 3 minuty. Czas w pociągu spędziliśmy na śpiewaniu. Niektóre piosenki po drobnych przeróbkach stały się naszymi hymnami. Po 13 godzinach podróży rozjechaliśmy się do domów żegnając się bardzo romantycznie. Pa pa.
Ciąg dalszy naszej wyprawy... (Wilno 2005)
Po niedzielnej Mszy św. i świątecznej czekoladzie (to był nasz skromny obiad) udaliśmy się na przedpołudniową drzemkę. Dopiero późnym popołudniem rozpogodziło się i postanowiliśmy wykorzystać ostatnie chwile słońca – tym razem nad Jeziorem Białym w Przewięźli koło Augustowa. Potem był podwieczorek borówkowo - poziomkowy, sprzątanie obozowiska i spanie. Chłopcy udali się jeszcze na nocną kąpiel (Łukasz nie utonął).
Rano nasi nauczyciele pojechali po bilety i mimo tego, że zostało nam niewiele kasy postanowiliśmy zostać dwa dni. Wybraliśmy się rowerami dookoła jeziora i tam skutecznie skracaliśmy drogę, że Damian zginął nam w lesie. Skorzystaliśmy z kilku godzin słońca i czystej wody. Wieczorem wróciliśmy do naszego „pensjonatu”. Sytuacja finansowa spowodowała, że doceniliśmy chleb i owoce leśne (poziomki, borówki, grzyby).
Rano obudził nas właściciel łąki pan Michalczyk, miał pretensje, że nie przyszliśmy na noc do stodoły, ale pomógł nam w zdobyciu mleka i zapraszał na przyszłość. Koło południa dotarliśmy do puszczy, gdy przez nią jechaliśmy widzieliśmy połyskujące tafle jezior. My wybraliśmy jezioro w Studzienicznej i tu zostaliśmy na cztery dni. Jeszcze tego samego dnia wypożyczyliśmy dwie łodzie i mimo wysokich fal ruszyliśmy na jezioro zaopatrzeni w kapoki. Chwilami wiało naprawdę mocno i wiatr znosił nas w szuwary, a pod koniec zerwała się burza i zaczęło padać. Byliśmy mokrzy od deszczu i od bryzgających fal. Wieczorem w puszczy znaleźliśmy coś w rodzaju domu i kolacja przeciągnęła się długo po północy (dzięki temu mogliśmy zjeść boczek, na który długo czekaliśmy).
Po porannym napompowaniu kół w rowerach ruszyliśmy z mocnym postanowieniem dotarcia tego dnia do Augustowa. Po krótkim postoju w stolicy Podlasia i schłodzeniu się w miejskich fontannach ruszyliśmy bardzo ruchliwą drogą na północ. Zaraz za miastem rozłożyliśmy się obozem nad czystą rzeką Supraśl. Słońce dogrzewało a jednak woda była chłodna, a mimo to znaleźli się amatorzy kąpieli. Po postoju postanowiliśmy zmienić trasę, ponieważ była zbyt niebezpieczna ze względu na przejeżdżające tiry. Nowa droga była mniej ruchliwa, ale za to podróż nam się wydłużyła. Jechaliśmy przez Puszczę Knuszyńską i wtedy okazało się, że nie jesteśmy jedynymi zwariowanymi wędrowcami. Spotkaliśmy Pawla Habesza – Czecha, który przewędrował Rosję, Ukrainę i Białoruś. Ten miły włóczęga miał problemy na granicach, ponieważ przepisy celne nie uwzględniają pieszych wędrowców. Jechaliśmy do późna i koło północy zmęczeni zasnęliśmy na pobliskiej łące. Tym razem pod gwiazdami bez atmosferycznych niespodzianek.
No i dalej w drogę. Ten dzień, jak i poprzednie był pełen wrażeń. Mieliśmy okazję bycia na prawosławnej procesji odpustowej w Hajnówce. Później przejeżdżaliśmy przez Białowieski Park Narodowy, gdzie delegacja naszej grupy robiła zdjęcia zwierzętom w zagrodzie. Ale nic wcześniej nie wywołało u nas tyle radości co napotkana piekarnia koło Michałowa. Byliśmy tacy zadowoleni jak gdybyśmy trafili na żyłę złota. Jak co wieczór szukaliśmy noclegu. Było już bardzo późno i wszyscy myśleliśmy, że nic już nie znajdziemy. A jednak... Przyjęło nas młode i miłe małżeństwo.
Rano ruszyliśmy dalej. Byliśmy coraz bliżej celu. Już tak daleko jesteśmy od domów! Aby w dalszym ciągu trzymać się wschodniej granicy Polski przeprawiliśmy się „promem” na drugą stronę Bugu w miejscowości Niemirów. Po południu znaleźliśmy dobre miejsce nad Bugiem na rozpalenie ogniska. Zbliżał się wieczór i szukaliśmy miejsca do spania. Była to kolejna stodoła. Gospodarzami byli Białorusini.
Po pysznym śniadaniu przygotowanym przez panią sołtys wyruszyliśmy dalej. Widzieliśmy przepiękną cerkiew prawosławną w Jabłecznej, wybudowaną prawdopodobnie w 1498 r. Byliśmy także w Kodniu, gdzie zobaczyliśmy sanktuarium w którym znajdował się obraz skradziony przez Sapiechę z Kaplicy Sykstyńskiej z Watykanu. Wieczorem zatrzymując się koło sklepu spotkaliśmy ciekawego człowieka. Nadaliśmy mu pseudonim „filozof”. Mówił o świecie w którym żyjemy, o tym, że nadal trwamy w wojnie, mimo, że dawno się skończyła. I jak co wieczór szukaliśmy noclegu. Swojej stodoły użyczyło nam bardzo miłe małżeństwo w miejscowości Derło. Gospodarze byli bardzo sympatyczni. Byli to starsi ludzie i cieszyli się z tego, że ktoś ich odwiedził.
Wcześnie rano ruszyliśmy dalej, a po drodze pojechaliśmy do kościoła na Mszę św. w Dorochusku. W ciągu dnia minęliśmy wycieczkę rowerową, która jechała z Włodawy do Budapesztu. Popołudnie spędziliśmy nad jeziorem Białym. Słońce świeciło na tyle mocno, że śmiało można było wejść do wody mimo niskiej temperatury i silnego wiatru. Aby uczcić niedzielę pojechaliśmy mimo skromnych funduszy na pizzę. Bardzo szybko zapadł zmrok więc szukaliśmy miejsca na nocleg. Trafiliśmy do sołtysa w Dorochusku nieopodal ukraińskiej granicy. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci. A spanie w stodole na sianie było rewelacyjne.
Kolejny dzień był również słoneczny więc zwiedzanie ruin zamku w Kryłowie było niezłą frajdą. Na wyspie na Bugu znajdują się ruiny potężnej fortecy, a kilka kilometrów dalej Horodło – historyczne miejsce. Po drodze napotkaliśmy ogromne drzewo pełne dojrzałych jagód. Właściciela nie było w pobliżu, więc trochę się rozgościliśmy. Ten posiłek bardzo podbudował nasze siły. Naszym kolejnym noclegiem była stodoła u gospodarza w Mościskach, u którego rok temu niektóre osoby z naszej grupy miały przyjemność nocować. Na belce w stodole znaleźliśmy zostawione rok wcześniej spodenki.
Z samego rana, po deszczowej nocy rozpoczęło się wielkie suszenie mokrych ubrań, butów, śpiworów, a nawet banknotów. Gdy już trochę wyschliśmy ruszyliśmy w dalszą drogę. Byliśmy zmęczeni po niezbyt przespanej nocy. Każdy kto chociaż raz był na rowerowej wyprawie wie, że jazda drugiego dnia bywa trochę bolesna. Wszyscy, którym mało było wody skorzystali ze słońca i napotkanej rzeczki (Tanwi). Tego dnia zmęczenie dawało się we znaki. Odpoczywaliśmy wszędzie, gdzie się dało. Jednym z miejsc odpoczynku był wielki pień drzewa przy drodze. Następnie odpoczywaliśmy jedząc truskawki. Wieczorem jechało nam się trochę lżej, a to dlatego, że pozbyliśmy się zbędnego ciężaru zalegającego nasze sumienia. Kto miał potrzebę wyspowiadał się w pobliskim kościele (pierwszy piątek), a po Komunii wszyscy otrzymaliśmy specjalne błogosławieństwo na drogę. Po ostatniej mokrej nocy, szukaliśmy czegoś suchego z zadaszeniem. Tym razem spaliśmy w świetlicy OSP niedaleko Tyszowiec. W pobliskim sklepie ochotnicy (niekoniecznie strażacy) gasili pragnienie do późnych godzin nocnych i od bardzo wczesnego ranka – my piliśmy mleko.
Wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą, nie zabierając ze sobą ani kompasu ani namiotów, za to znalazło się miejsce dla gitary, którą poprzedniego wieczoru intensywnie naprawialiśmy używając młotka i obcęgów. Jechaliśmy przed siebie, czasem pomagając sobie mapą. Pogoda w ciągu dnia była słoneczna, więc na pierwszy nocleg wybraliśmy całkiem miłą polanę koło starej gorzelni w okolicach Rudy Różanieckiej. Po znalezieniu odpowiedniego miejsca rozłożyliśmy nasze plandeki, na których ułożyliśmy śpiwory. Przy blasku ogniska zjedliśmy kolację a po niej kilku śmiałków wybrało się do pobliskiego jeziorka na nocną kąpiel. Podczas snu zaskoczył nas deszcz. Ach! Strugi wody lejące się po plecach do śpiworów były bardzo wszędobylskie. Penetrowały najbardziej suche miejsca. Wszyscy zerwali się na równe nogi, próbując się jakoś schować przed deszczem.
Zaczęły się wakacje, niosące wraz z sobą dwa miesiące wolnego czasu. Nie sztuką jest spędzenie wakacji przed ekranem telewizora ze szklanką lemoniady i powiedzeniem, że się odpoczywa, ale podjęcie wyzwania niosącego ze sobą mnóstwo wrażeń i przygód. Wyzwania jakie podjęła się nasza dziewięcioosobowa grupa. Pierwsze dni wakacji spędziliśmy na rowerach. Obraliśmy sobie bardzo szczytny cel – „Chcemy dojechać na Mazury!”. Oto krótki przebieg naszej rowerowej wyprawy.
Środa,
12 marca 2010.
Patryka, Gertrudy, Giny, Reginy, Reny, Jana
Niezadowolenie z siebie, to podstawa każdego prawdziwego talentu.